Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Lubin: Pewnego ranka po prostu go aresztowano

Agata Grzelińska
Z aresztu wyszedłem dosłownie w ostatniej chwili
Z aresztu wyszedłem dosłownie w ostatniej chwili Piotr Krzyżanowski
To, co przeżył Ryszard Długosz spod Lubina, mogłoby śmiało posłużyć za scenariusz do thrillera, klimatem przypominającego "Proces" Franza Kafki.

Ktoś musiał zrobić doniesienie na Józefa K., bo mimo że nic złego nie popełnił, został pewnego ranka po prostu aresztowany... - tak zaczyna się słynna powieść Franza Kafki. To zdanie idealnie pasuje też do opowieści o gehennie, jaką przeżył Ryszard Długosz spod Lubina.

Był koniec roku 2000. Długosz pracował wtedy w Auto-Salonie "Świtoń - Paczkowski" w Lubinie. Nieźle zarabiał, pełnił funkcję kierownika działu sprzedaży. Rok wcześniej został uhonorowany tytułem "Sprzedawca Roku". Był szczęśliwym człowiekiem. Z żoną, 6-letnim synem i 5-letnią córką wiedli bardzo udane życie. Aż do 6 grudnia 2000 roku...

Tego dnia Ryszard Długosz, jak każdy kochający ojciec, myślał o prezentach dla dzieci. Jednak nie zdążył im niczego podarować, bo po pracy nie wrócił do domu. Trafił za kratki. O godz. 8.45 do salonu weszli policjanci z poznańskiego oddziału Centralnego Biura Śledczego i zatrzymali go początkowo na trzy miesiące. Potem areszt przedłużano. W sumie przesiedział rok. Za co? Tego, podobnie jak powieściowy Józef K., długo nie wiedział.

- Dopiero po jakimś czasie dowiedziałem się, o co chodzi. Prokuratura z Poznania postawiła mi absurdalne zarzuty, z których zostałem oczyszczony dopiero teraz, po 11 latach - mówi Ryszard Długosz.

Lubiński sprzedawca został wrobiony w głośną w całej Polsce aferę leasingową. Grupa przestępców brała w leasing luksusowe samochody - audi A6 lub audi A8 - z salonów współpracujących z poznańską spółką Auto Leasing SA. Firma założona przez Kulczyk Holding SA, Pon Holdings BV i Wielkopolski Bank Kredytowy SA podpisała umowę o współpracy m.in. z lubińskim salonem. Klienci wywozili z niego auta za wschodnią granicę i zgłaszali ich rzekomą kradzież, a w rzeczywistości samochody te były sprzedawane. Firmy brały je w leasing, przedstawiając fałszywe dokumenty, w których zawyżały swoje dochody.

Sprawę, w której aresztowano ponad 30 osób, prowadziła prokurator Daria Wolf-Derda z Prokuratury Okręgowej w Poznaniu. To ona zarzuciła Długoszowi, że działał w zorganizowanej grupie przestępczej oraz że w celu uzyskania korzyści majątkowej brał udział w wyłudzaniu samochodów w ten sposób, że świadomie nie sprawdzał wiarygodności dokumentów przedkładanych przez owe firmy.

- Tyle że do dziś nie zdefiniowano tej grupy przestępczej. Rzekoma korzyść majątkowa, którą miałem czerpać, to moje premie za dobre wyniki sprzedaży w wysokości 100 czy 200 złotych od sprzedanego auta - wyjaśnia Długosz. - I najważniejsze: nigdy nie miałem w zakresie obowiązków weryfikowania dokumentów.
To, zgodnie z umową między poznańską firmą Auto Leasing i właścicielami salonu, było obowiązkiem pracodawców. Gdy do salonu trafiała informacja, że klient jest wiarygodny, można było wydać mu auto.

- I tylko to robiłem - mówi Długosz. - Potem okazało się, że żadna komisja w Poznaniu nie sprawdzała dokumentów. Ale to wszystko Ryszard Długosz wie teraz. Wtedy był kompletnie zagubionym człowiekiem, przerzucanym wielokrotnie po całej Polsce z jednego aresztu do drugiego. W dodatku co jakiś czas dowiadywał się, że posiedzi za kratkami kolejne trzy miesiące.

- Byłem przerażony. Mało się nie załamałem, gdy psycholog w Rawiczu poradził mi, żebym... zapomniał o rodzinie - wspomina Ryszard Długosz. - Podjąłem po tym głodówkę.

8 grudnia 2000 roku sędzia Magdalena Grzybek z Sądu Rejonowego w Poznaniu wydała postanowienie o tymczasowym aresztowaniu Ryszarda Długosza. Stwierdziła, że "istnieje realna obawa matactwa".
- Ciągle mówiono o konfrontacjach, których nie było - dodaje Długosz.

W uzasadnieniu postanowienia o areszcie sędzia Grzybek za prokurator Wolf-Derdą napisała: "Do jego obowiązków należało sprawdzanie wiarygodności przedstawianych przez klientów dokumentów w szczególności pod względem ich autentyczności. Mając świadomość fałszywej bądź niekompletnej dokumentacji, aprobował wniosek o zawarcie umowy, przyczyniając się do zawierania umów leasingowych, których celem były nowe, luksusowe samochody przeznaczone na sprzedaż poza granice Polski". W styczniu do sądu trafił pierwszy akt oskarżenia. Potem były jeszcze dwa - do sądów we Wrocławiu. Mimo że w każdym z procesów chodziło o to samo, prokuratura podzieliła sobie sprawę na trzy...

Gdy Ryszard Długosz wyszedł z aresztu, walkę o prawdę musiał odsunąć na drugi plan.
- Musiałem ratować rodzinę - opowiada. - Mam wspaniałą żonę, dzięki niej przetrwałem, ale ona omal nie przypłaciła tej historii życiem. Poważnie się rozchorowała na nerki, schudła 30 kilogramów. W domu zobaczyłem szkielet. Była w tak fatalnym stanie, że mało brakowało, by nasze dzieci trafiły do domu dziecka. Wyszedłem w ostatniej chwili.

Gdy trochę postawił dom na nogi, zaczął trudne i żmudne dochodzenie do prawdy. Zorientował się, że wynajęty przez jego pracodawców adwokat nie prowadzi sprawy, jak należy. Potem okazało się, że działał w ich, a nie w jego interesie. Tanim sposobem Henryk Świtoń i Henryk Paczkowski chcieli uśpić czujność swego pracownika.

- Niby wynajęli dla mnie najlepszego adwokata, który do aresztu chciał mi przywieźć telewizor, ale nie docenili mnie, prostego chłopaka ze wsi - mówi Długosz. - Zrozumiałem, że zostałem wrobiony.

Wymówił mecenasowi pełnomocnictwo, znalazł innego adwokata, z Nowej Soli, którego jednak też dość szybko zwolnił. - Nie ufałem nikomu. Zacząłem działać sam, a potem poznałem kilka pomocnych osób - opowiada Długosz.

Krok po kroku odkrywał kolejne elementy układanki. Najpierw odnalazł źródło kłopotów. Popadł w konflikt z prawem tylko dlatego, że Paczkowski i Świtoń, jako właściciele salonu, podali - co potwierdzają m.in. policyjne dokumenty - nieprawdziwy zakres obowiązków Długosza. Obaj twierdzili, że to on powinien weryfikować dokumenty składane przez klientów. Tymczasem w umowie zawartej przez Świtonia i Paczkowskiego ze spółką Auto Leasing, reprezentowaną przez Dariusza Cz. Fiuka, jest napisane, że to do nich jako sprzedawców należy obowiązek sprawdzania dokumentów, zwłaszcza pod względem ich autentyczności.

- Ja nie miałem tego w zakresie obowiązków, nigdy nie było żadnych szkoleń pod tym kątem - dodaje Długosz. - Byłem przekonany, że wiarygodność dokumentów sprawdza komisja w Poznaniu. W 2004 roku dowiedziałem się, że żadnej komisji nie było.

Te jednorazowe zeznania i pomówienia współoskarżonych, którzy potem w sądzie przyznali, że wymusili je na nich policjanci, posłużyły za dowód w sprawach karnych w trzech sądach. Długosz przez kilka lat jeździł na rozprawy do Wrocławia i Lublina. Ile stracił na to czasu i pieniędzy, łatwo sobie wyobrazić...
- Prokurator Wolf-Derda, która na tym śledztwie wybiła się i awansowała do Prokuratury Krajowej, z sobie chyba tylko znanego powodu podzieliła sprawę na trzy - mówi Długosz i tłumaczy, że to tak, jakby z jednego sklepu ukradł mąkę, cukier i ryż. Według polskiego prawa powinien mieć jeden proces za kradzież, a nie trzy procesy za każdą skradzioną rzecz. W tej sprawie było co dzielić - łącznie z salonów w całej Polsce wyłudzono samochody na kwotę 10 mln zł.

Długosz zawiadomił potem prokuraturę o tym, że jego pracodawcy składali fałszywe zeznania, ale w Lubinie sprawę prze-ciągano, aż doszło do przedawnienia. Tymczasem w 2005 roku w procesie lubelskim Paczkowski i Świtoń przyznali, że zakres obowiązków Długosza nie był sformułowany na piśmie. W wykazie, który przedstawili w sądzie, nie było punktu o weryfikacji dokumentów...

Poznawał prawo i zwracał się o pomoc, gdzie mógł - do Rzecznika Praw Obywatelskich, Prokuratury Krajowej, ministra sprawiedliwości, a nawet do prezydenta. Bezskutecznie. Absurd gonił absurd. Gdy zwrócił się do Prokuratury Krajowej o objęcie kontrolą sprawy, ta przesłała jego pismo do Prokuratury Apelacyjnej do Poznania, a ta do... Prokuratury Okręgowej w Poznaniu.

- Ręce mi opadły - mówi Długosz. - Prokuratura Okręgowa w Poznaniu miała się sama ocenić i skontrolować. Można zwariować, jak się takie rzeczy dzieją i co tu kryć, byłem bliski obłędu. Nie wiem, jak ja to wytrzymałem. Chyba jakiś cud, ale nerwy mam potwornie zszargane.
Koszmar zbliża się ku końcowi. Dwa procesy we wrocławskich sądach już zakończyły się wyrokami uniewinniającymi. Trzeci - lubelski - jeszcze trwa. Toczy się o to samo.

- Te dwa wyroki przywracają mi wiarę w sprawiedliwość - mówi Ryszard Długosz. - Tylko że tych koszmarnych 11 lat nikt mnie ani mojej rodzinie nie odda, nie naprawi. Mam kłopoty ze zdrowiem, żona też. Zaniedbałem wychowanie dzieci, bo stale jeździłem po sądach, straciłem mnóstwo pieniędzy. Czekam na trzecie uniewinnienie.

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na lubin.naszemiasto.pl Nasze Miasto